Tym razem po 40 min (mam nadzieję, że o to chodziło ;-) )
Dla tych co się nie chce czytać poniższego tekstu :-P:
- Erprobungskommando 16.
– Me 163 Komet
- Kombinezon kwasoodporny oprócz normalnego lotniczego

Himmelfahrtkommando
Gdy próby Me 163 miały się już ku końcowi, na lotnisku Bad Zwischenah koło Oldenburga sformowano ściśle tajną specjalną eskadrę: Erprobungskommando 16. Jej zadaniem było przygotowywanie pilotów i instruktorów, a także opracowanie taktyki walki Kometami. Jej trzon stanowiła wspomniana już trójka: Späte (mianowany dowódcą), Opitz i Reitsch. Wkrótce dołączyło do nich około trzydziestu ochotników - wszyscy bez wyjątku: doświadczeni piloci, myśliwskie asy, a w przeszłości świetni piloci szybowcowi. Eskadrę przezywano Eskadrą Wniebowstąpienia (Himmelfahrtkommando), jej godłem zaś był lecący na kuli armatniej baron Munchhausen. Jak trafnie zauważył Pan Janusz Solak, którego tekstem na temat Kometa miałem zaszczyt się posiłkować: ci, co znają literaturę niemiecką, zgodzą się, że trudno o trafniejszy wybór patrona.
Szkolenie rozpoczynało się od pokazu reakcji T-Stoffu z C-Stoffem oraz oddziaływania każdej z tych cieczy na żywą (w domyśle: ludzką) tkankę. Wystarczało to, by wbić pilotom do głów, jak ostrożni muszą być. Wtedy dopiero przechodzono do właściwego treningu.
Po kilku tygodniach najlepszych pilotów dopuszczono do wykonania pierwszego prawdziwego lotu na Komecie. Oczywiście nie było możliwości startu z instruktorem na pokładzie. Ten mógł tylko dokonać demonstracji i udzielić instrukcji.
Najpierw były to loty na zwykłych szybowcach typu Habicht, każdy kolejny odbywał się jednak na płatowcu z krótszymi skrzydłami, przez co wzrastała prędkość ładowania. Szybowców używany w ostatniej fazie szkolenia przyziemiał z prędkością 100 km/h. Me 163A robił to przy 160 km/h, Me 163B zaś - przy aż 220 i to nie na podwoziu, a na płozie.
Jak zaś wyglądała procedura? Posłużmy się znów cytatem z opracowania Janusza Solaka w "Pilocie wojennym":
"Teoretycznie wszystko było banalne: po uruchomieniu silnika należało zwiększyć ciąg do maksymalnego, Me 163 przetaczał się przez niewysokie kliny pod kołami, i - trzymając drążek w położeniu neutralnym - czekać, aż wzniesie się w powietrze. Na wysokości około 10 metrów przejść do lotu [...]. Lekko pociągnąć drążek do siebie i wznosząc się pod kątem 70 - 80 stopni, cierpliwie oglądając błękitny bezmiar nieba, czekać na samoczynne wyłączenie się silnika. W tym momencie samolot powinien mieć już wysokość siedem, osiem tysięcy metrów, niewiele, jak na typowy lot Me 163, lecz nowicjuszom celowo napełniano zbiorniki do połowy. Do ostrego startu piloci, oprócz typowego ubioru lotniczego do lotów na dużej wysokości naciągali na siebie specjalny kwasoodporny kombinezon, mający ich (przynajmniej w założeniach) chronić przed skutkami kontaktu z zawartością zbiorników".
Co więcej, na Me 163 nie można było powtórzyć przyziemienia - pilot m u s i a ł od razu właściwie podejść do lądowania i raz, jeden raz, właściwie posadzić maszynę. Drugie podejście nie było możliwe, gdyż już pierwsze wykonywano z wyłączonym silnikiem, niemożliwym do uruchomienia w powietrzu. Takich rygorystycznie "okołośmiertnych" warunków nie stawiał pilotowi żaden inny samolot, wcześniej, ani później. Codziennie trenowano też w komorze niskociśnieniowej, przygotowującej do lotów na bardzo dużych pułapach, a także do nurkowania z nich.
Wreszcie przychodziła pora na prawdziwe lądowania prawdziwym Kometem. Oczywiście najpierw dokonywano ich na samolocie z opróżnionymi zbiornikami, wyciąganym w powietrze przez Me 110. Lądowanie po "normalnym" locie było jednak identyczne - Me 163 tak czy inaczej musiał lądować z pustymi zbiornikami.
Źródło:
http://www.konflikty.pl/a,259-2,Lotnict ... Komet.html